Gdybym miała choć odrobinkę zdolności plastycznych namalowałabym portret Polityki. Byłaby bardzo podobna do dżumy z jakiegoś starego malowidła. Moja Polityka mogłaby z powodzeniem uchodzić za jej siostrę. Rozczochrana, buźka mała z diabelskim uśmiechem, nos jak u Pinokia, w oczach szaleńczy błysk, paznokcie zakrzywione jak szpony (gotowe rozszarpać ofiarę), stopy wielkie, rozpłaszczone (gotowe zdeptać każdą przeszkodę na drodze), a w ręku maska z twarzą pięknej kobiety.

No cóż, malować nie potrafię, a więc… Do diabła z polityką!
(Do diabła na dziś – bo ostatnio wiele złego harcuje sobie po świecie i nie sposób tego nie zauważać. A poza tym, czy można z nią zerwać całkowicie? Trochę z tym tak, jak z rzucaniem palenia u Marka Twain’a („Rzucić palenie?! To łatwe! Próbowałem tysiące razy.”).)

Zgodnie z własną obiecanką, politykę zignorowałam i spędziłam trochę czasu z Jackiem Malczewskim (oczywiście w przenośni), wpatrzona w „Zatrutą studnię”, widzianą to z tej, to z tamtej strony. Zawsze taka sama. Zmieniają się tylko pory roku i ludzie. Na pewno tyle ile osób, tyle skojarzeń z miejscem, które czymś zauroczyło artystę. Czym? Nikt nie wie na pewno, ale może dzięki tajemnicy, obrazy zmuszają do powrotów.

„Są inni, co sercem żywota nie mierzą,
Na twarz im cień smutku nie padnie,
A wodę zatrutą chcą pić jakby świeżą,
Bo myślą, że jad się nie wkradnie,
Gdy z własnym garnuszkiem do studni przybieżą;”
– Lucjan Rydel o zatrutej studni w 1906 roku.


 


 


 


 


Obraz nad tytułem: Jacek Malczewski – Autoportret.